Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/027

Ta strona została uwierzytelniona.

o tem często młodych ludzi. Była to jego doktryna, a on sam stanowił jaskrawy przykład jej słuszności.
Co noc wracał do domu po dniu wypełnionym pracą i przyjemnościami, upojony dźwiękiem własnych słów wynoszących pod niebiosa jego powodzenie. Tak oto właśnie wracał w trzydziestą rocznicę swoich urodzin. Spędził w dobranem towarzystwie przyjemny, hałaśliwy wieczór, i gdy szedł pustą ulicą, poczucie własnej wielkości ogarnęło go, uniosło ponad biały pył drogi, napełniło go radosnem uniesieniem i żalem. Tam w hotelu nie wymierzył sobie należytej sprawiedliwości, mówił o sobie zbyt mało, nie wywarł na słuchaczach dość silnego wrażenia. Nic nie szkodzi. Powetuje to sobie innym razem. A teraz, po powrocie do domu, każe żonie wstać z łóżka i słuchać. Dlaczegoby nie miała wstać? i przygotować dla niego cocktail, i słuchać cierpliwie. Otóż to właśnie. Będzie musiała wstać. Jeśli mu się spodoba, postawi na nogi całą rodzinę Da Souza. Na jedno jego słowo przyjdą wszyscy, zasiądą, milcząc, w nocnem odzieniu na twardej, zimnej ziemi dziedzińca i będą go słuchali, póki nie przestanie wykładać ze szczytu schodów o swojej wielkości i dobroci. Słuchaliby go, a jakże. Ale na dziś wystarczy mu żona.
Żona! Zżymnął się w duchu. Okropna kobieta o zastrachanych oczach i kącikach ust opuszczonych boleśnie; będzie go słuchała bez ruchu, milcząc, zgnębiona i pełna podziwu. Przyzwyczaiła się już do tych nocnych rozpraw. Zbuntowała się raz — na początku. Tylko raz jeden. A teraz, gdy Willems pił i rozprawiał wyciągnięty na leżaku, pani Willems stała u przeciwległego końca stołu, oparłszy ręce o jego brzeg; zalęknione jej oczy wisiały na wargach męża bez słowa, nie śmiała drgnąć,