Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/028

Ta strona została uwierzytelniona.

ledwie śmiała oddychać; odprawiał ją wreszcie pogardliwem: „Idź spać, niedojdo“. Wówczas wzdychała głęboko i powoli wysuwała się z pokoju, przejęta ulgą lecz niewzruszona. Nic nie mogło jej zaskoczyć, doprowadzić do wymyślania lub płaczu. Nie skarżyła się ani buntowała.
Pierwsze starcie między nimi było decydujące. Aż zanadto, myślał Willems z niezadowoleniem. Widocznie zastraszył ją raz na zawsze. Okropna kobieta. A niech to licho weźmie! Pocóż u djabła dał się dobrowolnie osiodłać! Hm! No tak — potrzebował domu, i miał wrażenie, że ten ożenek podoba się Hudigowi, i Hudig dał mu tę willę, ten ukwiecony dom, do którego teraz Willems zdążał w chłodnym blasku księżyca. I plemię da Souza go uwielbiało. Człowiek jego pokroju mógł wszystko przeprowadzić, wszystkiemu podołać, ubiegać się o wszystko. Nim znowu pięć lat upłynie, ci biali, którzy w niedzielę przychodzą na karty do gubernatora, przyjmą go do swego grona — wraz z żoną metyską i wszystkiem innem! Hurra! Zobaczył że jego cień rzucił się naprzód, wywijając kapeluszem wielkim jak baryłka od rumu, u końca ramienia długiego na kilka jardów... Kto to krzyknął: hurra?... Uśmiechnął się do siebie zawstydzony; zagłębił ręce w kieszeniach, przyśpieszając kroku, a twarz nagle mu spoważniała.
Za Willemsem — na lewo — żarzyło się cygaro w bramie frontowego dziedzińca pana Vincka. Oparty o jeden z ceglanych słupów, pan Vinck, kasjer firmy Hudig i Sp., palił ostatnie wieczorne cygaro. Wśród cieni strzyżonych krzaków żwir zgrzytał lekko pod nogami pani Vinck, która chodziła miarowym krokiem po okrągłej ścieżce przed willą.
— O, Willems wraca pieszo do domu, zdaje się pi-