Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/034

Ta strona została uwierzytelniona.

obcemu wybrzeżu, przeklinając bluźnierczemi wargami najbliższe swe otoczenie; dziecinny jego mózg zaprzątała bohaterska myśl o ucieczce. Z rufówki Błyskawicy Lingard widział wczesnym rankiem holenderski statek, który ruszył ociężale z miejsca, kierując się do portów wschodnich. Tego samego dnia późnym wieczorem Lingard stał na bulwarze przed udaniem się na pokład swego brygu. Noc była jasna, gwiaździsta, niewielki budynek komory celnej już był zamknięty, a gdy powozik, który przywiózł Lingarda, znikł w długiej alei pokrytych kurzem drzew, wracając do miasta, wydało się Lingardowi iż jest sam na bulwarze. Obudził śpiącą załogę swej łódki i czekał aż będzie gotowa do odjazdu, gdy nagle poczuł że ktoś go ciągnie za rękaw i usłyszał cienki głos mówiący bardzo wyraźnie:
— Angielski kapitanie.
Lingard odwrócił się szybko, a wówczas coś co wyglądało na bardzo chudego chłopca, odskoczyło w tył z szybkością godną uznania.
— Kto jesteś? Skądeś się tu wziął? — zapytał Lingard, drgnąwszy ze zdumienia.
Stojąc w bezpiecznej odległości, chłopiec wskazał towarowiec przycumowany u bulwaru.
— Ukrywałeś się tam, co? — rzekł Lingard. — No więc czego chcesz? Mówże, do licha. Chyba nie przyszedłeś tu z figlów, żeby mię na śmierć przestraszyć — co?
Chłopiec usiłował odpowiedzieć łamaną angielszczyzną, ale Lingard przerwał mu zaraz:
— Rozumiem — wykrzyknął — uciekłeś z wielkiego żaglowca, który odpłynął dziś rano. Dlaczego nie pójdziesz tu do swoich rodaków?