Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/038

Ta strona została uwierzytelniona.

stek ten kauczuk, co? — pytał w końcu Hudig, poczem odwracał się i schylał nad papierami leżącymi na biurku.
— Nie, panie szefie. Jeszcze nie. Ale staram się o to — odpowiadał niezmiennie Willems, jakby usprawiedliwiając się z żalem.
— Stara się pan! Ciągle się pan stara! Zęby pan na tem połamie. I pewno ma się pan za mądrego — grzmiał Hudig, nie podnosząc oczu. — A ja handluję z nim już od dwudziestu — od trzydziestu lat. Stary lis. Starałem się także. Phy!
Wyciągał krótką, grubą nogę, wpatrując się w gołą stopę i pantofel z trawy wiszący na palcach.
— Nie mógłby pan go spoić? — dodawał po chwili chrapliwego sapania.
— Nie, panie szefie, doprawdy że nie mogę — zapewniał Willems z powagą.
— No więc daj pan temu pokój. Ja go znam. Daj pan pokój — radził szef; pochyliwszy się znów nad biurkiem, patrzył zbliska w papier nabiegłemi krwią oczyma i kreślił pracowicie grubemi palcami smukłe, niepewne litery, załatwiając swą korespondencję, Willems zaś czekał karnie, czy szef nie raczy czegoś jeszcze powiedzieć i wreszcie pytał tonem głębokiego uszanowania:
— Czy pan ma jakie polecenie?
— Hm, tak. Pójdzie pan do Bun–Hina i dopilnuje pan aby obliczyli i zapakowali dolary z tej wypłaty, a potem odstawi je pan na pokład parowca odchodzącego do Ternate. Powinien tu być dziś popołudniu.
— Dobrze, panie szefie.
— I — niech pan posłucha. Gdyby się łódź spóźniła, zostawi pan skrzynię aż do jutra w składzie u Bun–Hina. Trzeba ją zapieczętować. Osiem pieczęci, jak