zwykle. Nie zabierze pan skrzyni ze składu, póki parowiec nie przyjdzie.
— Tak, panie szefie.
— I niech pan nie zapomni o tych skrzyniach z opjum. To na dziś wieczór. Weźmie pan moich wioślarzy. Przewiezie pan skrzynie z Karoliny na bark arabski — ciągnął szef swym zachrypłym basem. — A żeby mi pan znów nie wyjechał z bujdą o skrzyni co spadła za burtę, jak ostatnim razem — dodał z nagłą wściekłością, spoglądając w górę na zaufanego urzędnika.
— Nie, proszę pana. Będę się pilnował.
— To już wszystko. Jak pan wyjdzie, powie pan temu durniowi, że jeśli nie będzie lepiej poruszał punką, połamię mu wszystkie kości — kończył Hudig, ocierając fioletową twarz czerwoną jedwabną chustką prawie tej wielkości co kapa.
Willems wychodził bez szmeru, zamykając za sobą ostrożnie małe zielone drzwi prowadzące do składu. Hudig przysłuchiwał się z piórem w ręku jak Willems wymyśla chłopcu od punki gwałtownie, ordynarnie, przejęty bezgraniczną troską o wygodę szefa — i zabierał się z powrotem do załatwiania korespondencji wśród szelestu papierów, które trzepotały się w powiewie idącym od punki rozbujanej szeroko nad jego głową.
Willems kiwał poufale głową panu Vinckowi, siedzącemu przy biurku blisko małych drzwi od gabinetu Hudiga i z miną wyniosłą kroczył dalej przez skład. Na dystyngowanej twarzy pana Vincka malowała się niezmierna antypatja wyzierająca z każdej zmarszczki; oczy jego śledziły białą postać sunącą szybko w półmroku wśród stosów pak i skrzyń z towarami, póki Willems nie wyszedł przez wielkie sklepione drzwi w blask ulicy.
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/039
Ta strona została uwierzytelniona.