Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/041

Ta strona została uwierzytelniona.

ścią. Myślał że niebezpieczeństwo minęło. Znowu mógł spoglądać z nadzieją ku celowi swych słusznych ambicyj. Nikt nie ośmieli się go podejrzewać, a wkrótce nie będzie już żadnych podstaw do podejrzeń. Radość ponosiła Willemsa. Nie przeczuwał że jego powodzenie osiągnęło już najwyższy poziom i że los zwraca się przeciw niemu.
W dwa dni później dowiedział się o tem. Na skrzypnięcie klamki pan Vinck zerwał się od biurka — przy którem nasłuchiwał, drżąc, głośnej rozmowy w gabinecie szefa — i z nerwowym pośpiechem zagłębił twarz w wielkiej kasie. Po raz ostatni przekroczył Willems małe zielone drzwi od sanktuarjum Hudiga; sądząc z piekielnego hałasu, panującego tam przez ostatnie pół godziny, można było wziąć gabinet szefa za jaskinię jakiejś dzikiej bestji. Opuściwszy to miejsce swego upokorzenia, Willems szybko ogarnął zmąconym wzrokiem ludzi i rzeczy. Ujrzał przestrach chłopca od punki, i zwrócone ku sobie nieme, pozbawione wyrazu twarze chińskich rachmistrzów przykucniętych na podłodze, i ręce ich zastygłe nad małemi stosami błyszczących, ustawionych w rzędy guldenów, i plecy pana Vincka oraz mięsiste, czerwone jego uszy. Ujrzał długą aleję ze skrzynek dżynu, ciągnącą się od miejsca gdzie stał aż do wielkich sklepionych drzwi, za któremi może będzie mógł odetchnąć. Koniec cienkiej liny leżał wpoprzek drogi i Willems widział tę linę wyraźnie, a jednak potknął się o nią ciężko, jakby była sztabą żelaza. Wreszcie znalazł się na ulicy, ale i tam nie było dość powietrza aby napełnić płuca. Szedł w stronę domu i dyszał ciężko.
Dźwięk obelg, które tkwiły mu w uszach, słabł stopniowo, a uczucie wstydu ustępowało zwolna wściekłemu