Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/042

Ta strona została uwierzytelniona.

gniewowi na samego siebie, jeszcze bardziej zaś na głupi zbieg okoliczności, co go pchnął do tego idjotycznego zapomnienia się. Zapomniał się idjotycznie — oto jak określił swą winę. Zważywszy na jego niewątpliwy spryt, nie mogło się stać nic gorszego. Cóż za fatalna pomyłka bystrego umysłu! Nie poznawał siebie. Musiał być szalony. Otóż to właśnie. Nagły przystęp szaleństwa. A teraz praca długich lat leżała w gruzach. Co się z nim stanie?
Nim zdołał sobie na to odpowiedzieć, znalazł się w ogrodzie przed swą willą — darem ślubnym Hudiga — i spojrzał na nią jakby w zdumieniu że ją tu zastaje. Jego przeszłość odpadła odeń tak zupełnie, iż ten dom, który do niej należał, wyglądał tu nie na miejscu — nietknięty, schludny i wesoły w blasku upalnego popołudnia. Był to ładny mały budynek z mnóstwem drzwi i okien; ze wszystkich stron otaczała go głęboka weranda, wsparta na smukłych kolumnach odzianych w zielone listowie pnączy, zwieszających się frendzlą z wystającego okapu dachu, który sterczał wysoko.
Willems wstępował zwolna po dwunastu schodkach. Zatrzymywał się na każdym. Musi wszystko żonie powiedzieć. Przestraszył się tej perspektywy, a jego niepokój przejął go trwogą. Boi się stanąć przed żoną! Nic nie mogło mu dać lepszego pojęcia jak wielkie zmiany zaszły w nim i naokoło niego. Stał się innym człowiekiem i jego życie stało się inne, gdyż utracił wiarę w siebie. Cóż on może być wart, jeśli boi się pokazać tej kobiecie?
Nie śmiał wejść do domu przez otwarte drzwi jadalni, lecz zatrzymał się niezdecydowany przy małym stoliku, z którego zwisał kawał białego perkalu z wetkniętą weń igłą, jakby ktoś porzucił szycie w pośpiechu. Wi-