ciebie; nie zbliżaj się do mnie. Ach! — wrzasnęła, gdy wyciągnął rękę błagalnym ruchem. — Ach! Nie dotykaj mnie! Precz! Precz!
Cofała się, spoglądając na niego ze strachem i złością. Willems patrzył w nią bez ruchu, w niemem zdumieniu nad tajemniczym gniewem i buntem żony. Skąd jej się to wzięło? Czy on jej kiedy co zrobił? To był doprawdy dzień niesprawiedliwości. Najpierw Hudig — a teraz żona. Zdjęło go przerażenie wobec tej nienawiści, która przez całe lata tlała w ukryciu tak blisko niego. Chciał mówić, ale Joanna krzyknęła znów; przeszyło mu to serce jak igłą. Podniósł rękę po raz drugi.
— Na pomoc! — zawołała pani Willems świdrującym głosem. — Na pomoc!
— Cicho bądź, głupia! — krzyknął Willems, usiłując zagłuszyć gniewnym głosem wrzask żony i dziecka, i w rozjątrzeniu targał gwałtownie małym żelaznym stolikiem.
Od strony suteren, gdzie się znajdowały łazienki i schowanko na narzędzia, ukazał się Leonard z zardzewiałą żelazną sztabą w ręku. Zawołał groźnie, stojąc u stóp schodów:
— Proszę jej nie bić! Pan jest dzikus. Nie tak jak my, biali.
— I ty także! — rzekła Willems w oszołomieniu. — Nawet jej nie dotknąłem. Czy to dom warjatów?
Podszedł do schodów; Leonard upuścił sztabę ze szczękiem i skierował się ku bramie dziedzińca. Willems zwrócił się do żony:
— A więc spodziewałaś się tego — powiedział. — To jest spisek! Kto tam szlocha i jęczy w pokoju? Ktoś z twojej szanownej rodziny, co?
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/047
Ta strona została uwierzytelniona.