Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/048

Ta strona została uwierzytelniona.

Joanna była teraz spokojniejsza; posadziła płaczące dziecko na fotelu i podeszła do Willemsa z nagłą odwagą.
— To moja matka — rzekła. — Moja matka, która przyszła żeby mnie bronić przed tobą — ty przybłędo, ty włóczykiju!
— Nie nazywałaś mnie przybłędą kiedy rzucałaś mi się na szyję, nimeśmy się jeszcze pobrali — rzekł Willems z pogardą.
— A kiedyśmy się pobrali, postarałeś się o to żebym przestała rzucać ci się na szyję — odparła, zaciskając ręce i zbliżając twarz do jego twarzy. — Tyś się przechwalał, a ja cierpiałam i nic nie mówiłam. Co się stało z twoją wielkością — z naszą wielkością, o której ciągle opowiadałeś? Będę teraz żyła z łaski twojego szefa. Tak, żebyś wiedział! Zawiadomił mię o tem przez Leonarda. A ty sobie stąd pójdziesz, i gdzieindziej będziesz się przechwalał, i umrzesz z głodu. Tak! Ach, teraz odetchnę! Dom należy do mnie.
— Dość tego! — rzekł Willems powoli, nakazując gestem milczenie.
Joanna odskoczyła w tył, lęk wyjrzał znowu z jej oczu; porwała dziecko, przycisnęła je do piersi i padła na krzesło, bębniąc nieprzytomnie piętami o podłogę, która dudniła głośno.
— Pójdę sobie — powiedział Willems spokojnie — dziękuję ci. Po raz pierwszy w życiu dajesz mi szczęście. Byłaś mi kulą u nogi, rozumiesz? Nie chciałem ci tego nigdy mówić, ale teraz mię do tego zmusiłaś. Zanim jeszcze przejdę tę bramę, nie będę już o tobie pamiętał. Bardzoś mi to ułatwiła. Dziękuję.
Odwrócił się i zszedł ze schodów, nie spojrzawszy na Joannę, a ona siedziała spokojnie, wyprostowana, z szeroko otwartemi oczami; dziecko darło się w jej ramio-