Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/049

Ta strona została uwierzytelniona.

nach. Przy bramie Willems spotkał nagle Leonarda, który się tam kręcił i nie umknął w czas z drogi.
— Proszę się tak brutalnie nie zachowywać — rzekł śpiesznie Leonard. — Między białymi to nie wypada, wszyscy krajowcy się przyglądają. — Łydki trzęsły się bardzo pod Leonardem; głos jego wahał się między dyszkantem a basem, i Leonard nawet nie usiłował go opanować. — Niech pan powstrzyma swą nieprzystojną gwałtowność — mruczał szybko. — Jestem przyzwoitym człowiekiem z bardzo dobrej rodziny, a tymczasem pan... niestety... wszyscy to mówią...
— Co takiego? — zagrzmiał Willems. Poczuł nagły poryw wściekłego gniewu; nim zrozumiał co się stało, zobaczył u swych stóp Leonarda da Souza, tarzającego się w pyle. Przekroczył przez rozciągniętą postać szwagra i rzucił się naoślep w dół ulicy; każdy ustępował z drogi przed rozwścieczonym białym.
Kiedy wrócił do przytomności, był już poza obrębem miasta; potknął się na twardej, spękanej ziemi ryżowego ścierniska. Jak się tam dostał? Było ciemno. Trzeba wracać. Idąc zwolna ku miastu, Willems przebiegł myślą wypadki dnia i doznał uczucia gorzkiej samotności. Żona wypędziła go z jego własnego domu. Napadł brutalnie na szwagra, członka rodziny da Souza — tej gromady jego, Willemsa, czcicieli. Tak postąpił! Ależ to nie on, to ktoś inny! A ten, który wraca teraz do miasta, to człowiek bez przeszłości i bez przyszłości, pełen bólu, wstydu, gniewu. Przystanął i rozejrzał się. Parę psów przesunęło się pustą ulicą i minęło go z lękliwem warknięciem. Był w środku dzielnicy malajskiej, której bambusowe domki kryły się w zieleni małych ogródków, ciemne i ciche. Spali tam mężczyźni, kobiety, dzieci. Istoty ludzkie. Czy będzie mógł jeszcze kiedy zasnąć,