i gdzie? Czuł się jak wyrzutek całej ludzkiej społeczności; powiódł dokoła beznadziejnym wzrokiem, nim podjął znów swą uciążliwą wędrówkę, i wydało mu się że świat stał się większy, noc bardziej rozległa i czarna; parł jednak zawzięcie naprzód ze spuszczoną głową, jakby sobie torował drogę wśród ciernistych zarośli. Nagle poczuł pod nogami deski; podniósł oczy i ujrzał czerwone światło u końca pomostu. Doszedł aż na sam jego kraniec; stanął pod latarnią, opierając się o słup, i patrzył na redę, gdzie dwa zakotwiczone statki chwiały smukłym osprzętem kołyszącym się między gwiazdami. Koniec pomostu; jeszcze krok dalej i koniec życia; koniec wszystkiego. Tak będzie najlepiej. Cóż innego mu pozostało? Nic nigdy nie wraca. Widział to jasno. Szacunek i podziw tych wszystkich ludzi, dawne przyzwyczajenia i dawne przywiązania przepadły nagle, z chwilą gdy Willems zrozumiał wyraźnie przyczyny swej hańby. Zdał sobie sprawę z wszystkiego i przez jakiś czas patrzył obcem okiem na siebie, na swój egoizm, na ciągłe zajęcie się swemi sprawami i pragnieniami; wyszedł na chwilę ze świątyni gdzie był bóstwem, z kręgu myśli ześrodkowanych tylko na własnej osobie.
Potem przeniósł się myślą do kraju. Stojąc wśród nagrzanej ciszy gwiezdnej nocy podzwrotnikowej, poczuł tchnienie ostrego wschodniego wiatru, zobaczył wysokie i wąskie fasady domów pod mrokiem chmurnego nieba; a na błotnistych nabrzeżach ujrzał nędznie odzianą postać o wysoko podniesionych ramionach i cierpliwej, zawiędłej twarzy — postać znużonego człowieka, który zarabiał na chleb dla dzieci czekających nań w lichem mieszkaniu. Co za nędza. Ale to już nigdy nie wróci. Cóż mają wspólnego tamte wspomnienia z Willemsem — takim zdolnym, takim szczęściarzem. Zerwał
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/050
Ta strona została uwierzytelniona.