Zamyślenie Willemsa, podobne do stopniowego oswajania się z myślą o samobójstwie, przerwał Lingard, który opuścił mu na ramię ciężką dłoń i krzyknął głośno:
— Mam cię nareszcie!
Tym razem stary żeglarz sam zboczył z drogi aby odnaleźć nieciekawego rozbitka, wszystko co zostało po nagłej, plugawej katastrofie. Szorstki i przyjazny głos sprawił Willemsowi nagłą, przelotną ulgę, po której nastąpił jeszcze ostrzejszy paroksyzm gniewu i próżnych żalów. Ów głos przeniósł go wstecz do początków jego obiecującej karjery; a kres tej karjery widać było jak na dłoni z mola, gdzie stali obydwaj. Willems wyrwał się z przyjaznego uchwytu i rzekł gorzko:
— Wszystko to pana wina. Niech mię pan teraz zepchnie do wody, bardzo proszę. Tylko pan może to zrobić. Stoję i czekam na pomoc. Ułatwił mi pan początek, a teraz powinien się pan przyczynić do mego końca.
— Rybom na żer ciebie nie dam, lepszy los ci zgotuję — rzekł Lingard z powagą, biorąc Willemsa za ramię i zmuszając go łagodnie do skierowania się w stronę brzegu. — Latałem po mieście jak wściekły, szukając ciebie na wszystkie strony. A czego mi nie naopowiadali! Co tu gadać, święty nie jesteś, to pewne. Zbyt mądry także się nie okazałeś. Nie rzucam na ciebie kamieniem — dodał śpiesznie, gdy Willems usiłował mu