twie Willemsa. Nikt nie bywał w ich małym domku, tylko niekiedy przychodził tam ksiądz, obcokrajowiec z wysp hiszpańskich. Tego młodzika, Leonarda, spotykał Willems w mieście od czasu do czasu; pochlebiał mu bezmierny szacunek, który młodzieniec okazywał wielkiemu człowiekowi. Willems zezwalał aby Leonard przynosił mu krzesło, wołał na kelnera, pocierał kredą kije przy bilardzie, wyrażał swój podziw w wyszukanych słowach. Kiedy Leonard napomykał o „naszym ukochanym ojcu“, agencie rządowym w Koti, gdzie niestety umarł na cholerę — ofiara obowiązku, jak przystało na dobrego katolika i zacnego człowieka — Willems słuchał łaskawie i cierpliwie. Wszystko to wyglądało bardzo przyzwoicie i owe serdeczne wzmianki podobały się Willemsowi. Przytem chełpił się że nie ma uprzedzeń ani odrazy do ras kolorowych.
Pewnego popołudnia zgodził się przyjąć zaproszenie pani da Souza i pił u niej curaçao na werandzie. Zapamiętał że tego dnia Joanna kołysała się w hamaku. Nawet wtedy wyglądała brudno, i to było jedyne wrażenie jakie wyniósł z tej wizyty. Nie miał czasu na miłość w owych wspaniałych dniach, nie miał czasu nawet na przelotną miłostkę, lecz stopniowo przyzwyczaił się zachodzić prawie codzień do małego domku, gdzie witał go krzykliwy głos pani da Souza, wołający na Joannę żeby przyszła i zabawiła tego pana z firmy Hudig i Sp. A potem owa nagła, nieoczekiwana wizyta księdza. Willems przypomniał sobie jego płaską, żółtą twarz, cienkie nogi, przymilny uśmiech, błyszczące czarne oczy, pojednawcze obejście i mgliste napomknienia, których wówczas nie rozumiał. Zachodził w głowę czego ten człowiek chce, i pozbył się go bez żadnej ceremonji. Pamiętał z całą wyrazistością ranek, kiedy spotkał znów tego samego
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/055
Ta strona została uwierzytelniona.