Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/057

Ta strona została uwierzytelniona.

na, ale skądinąd podobno człowiek porządny. Podejrzani krewni wyszli na jaw dopiero później, lecz Willems — wolny od przesądów — nic przeciwko nim nie miał; pokorni i od niego zależni, uzupełniali mu życie pełne tryumfów. Wzięto go na kawał! Hudig znalazł łatwy sposób aby zabezpieczyć byt całej tej żebraczej bandzie. Zsunął brzemię młodzieńczych swych wybryków na barki zaufanego urzędnika; w tym samym czasie kiedy Willems pracował dla szefa, szef go oszukał, zdusił jego indywidualność. A teraz Willems był żonaty. Należał do tej kobiety, bez względu na to co ona zrobi... Przysiągł... na całe życie!... Zaprzedał się... I dziś rano tamten człowiek śmiał go nazwać złodziejem! A niech to jasna cholera!
— Proszę mnie puścić! — krzyknął, usiłując nagłem szarpnięciem wyrwać się staremu marynarzowi. — Niech mnie pan puści, pójdę i zabiję tego...
— Nie pójdziesz! — mruknął zdyszany Lingard, trzymając go mocno. — Chcesz zabijać, tak? Ty warjacie. No, mam cię wreszcie. Uspokój się, rozumiesz?
Mocowali się gwałtownie. Lingard pchał zwolna Willemsa w stronę poręczy. Pod ich nogami molo dudniło jak bęben wśród spokojnej nocy. U brzegu krajowiec pilnujący bulwaru śledził walkę, przykucnąwszy za bezpieczną osłoną jakichś wielkich pak. Następnego dnia opowiadał przyjaciołom ze spokojem i zadowoleniem, że dwaj biali pijacy walczyli z sobą na molo. Była to walka potężna. Bili się bez broni, jak dzikie zwierzęta, na sposób białych. Nie! nikt nie został zabity; całe szczęście! byłby stąd wielki kłopot i trzebaby o tem zameldować. Któż to wie, dlaczego walczyli? Biali wpadają w gniew bez żadnego powodu.
Lingard zaczynał się już bać, że nie będzie mógł dłu-