Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/060

Ta strona została uwierzytelniona.

de mną się płaszczyć — czuć za sobą żądła ich uśmiechów litosnych albo zadowolonych — nie! nie mogę! Wolę ukryć się na dnie morza — ciągnął z energją. — Mam wrażenie, panie kapitanie — dodał spokojniej — mam wrażenie że pan nie zdaje sobie sprawy, jakie stanowisko tam zajmowałem.
Szerokim ruchem ręki objął od północy do południa śpiące wybrzeże, jakby mu rzucał dumne, groźne pożegnanie. Na krótką chwilę zapomniał o swym upadku, wspominając dawne wspaniałe tryumfy. Wśród ludzi swego stanu i swego zawodu, śpiących w tamtych ciemnych domach, był pierwszy zaiste.
— Ciężka sprawa — mruknął Lingard w zadumie. — Ale czyja to wina?
— Kapitanie! — zawołał nagle Willems pod wpływem szczęśliwego natchnienia — jeśli pan zostawi mnie tu, na tem molo — to będzie morderstwo. Nie wrócę za żadne skarby — moja żona nie ma nic do tego. Lepiej niech pan odrazu poderżnie mi gardło.
Stary marynarz drgnął.
— Nie staraj się mnie zastraszyć — rzekł bardzo surowo i zamilkł.
Ponad głuchą rozpaczą dźwięczącą w słowach Willemsa posłyszał z wielkim niepokojem szept swego niemądrego sumienia. Namyślał się i wahał przez chwilę.
— Mógłbym ci powiedzieć: weź i utop się do wszystkich djabłów — rzekł, siląc się bezskutecznie na brutalność — ale nie zrobię tego. Jesteśmy odpowiedzialni jedni za drugich — niestety. Prawie się tego wstydzę, ale rozumiem twoją plugawą dumę. Rozumiem!...
Urwał z głośnem westchnieniem i podszedł żwawo do schodków, u których tkwiło czółno, wznosząc się i opadając łagodnie na lekkiej, niedostrzegalnej fali.