Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/061

Ta strona została uwierzytelniona.

— Hej wy tam! Macie w łodzi latarkę? Zapalcie ją i niech ją tu który przyniesie. No, żwawo!
Wyrwał kartkę z notesu, zwilżył ołówek z wielką energją i czekał, tupiąc niecierpliwie.
— Już ja to przeprowadzę — mruknął pod nosem — już ja dopilnuję, żeby wszystko było w porządku. I będzie! Dasz mi tu wreszcie latarkę, psi synu? Czekam!
Blask światła na papierze ułagodził gniew Lingarda. Stary żeglarz zaczął śpiesznie gryzmolić; podpisując się zamaszyście, rozdarł papier, robiąc w nim trójkątną dziurę.
— Zanieś to do domu tego białego tuana. Przyślę łódź po ciebie za pół godziny.
Bosman podniósł zwolna latarnię do twarzy Willemsa.
— Do domu tego białego tuana? Tau! Wiem.
— No, raz, dwa! — rzekł Lingard, biorąc od niego latarkę. Bosman oddalił się biegiem.
Kassi mem! Oddaj to samej pani! — krzyknął za nim Lingard.
Po zniknięciu bosmana zwrócił się do Willemsa.
— Napisałem do twojej żony — powiedział. — Jeśli nie chcesz powrócić na dobre, nie pozwolę ci wrócić tylko po to aby raz jeszcze się żegnać. Musisz się zabrać jak stoisz. Nie chcę żebyś dręczył tę biedną kobietę. Już ja w tem że się na długo nie rozstaniecie. Możesz być pewien.
Willems wzdrygnął się i uśmiechnął w ciemności.
— Niema strachu — mruknął zagadkowo. — Rozumie się że panu wierzę, panie kapitanie — dodał głośniej.
Lingard zszedł po schodkach, kołysząc latarką i mówiąc przez ramię do Willemsa:
— Po raz drugi biorę cię na siebie, Willems. I ostat-