Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/062

Ta strona została uwierzytelniona.

ni — zapamiętaj to sobie. Po raz drugi; a tylko ta jest różnica pomiędzy wtedy a dziś, że byłeś wówczas bosy, a dziś masz trzewiki na nogach. Po czternastu latach. Mimo całego twego sprytu! Lichy rezultat.
Przystanął chwilę na najniższym stopniu; blask latarki oświetlał podniesioną twarz wioślarza, który utrzymywał tuż przy schodkach burtę łodzi gotowej na przyjęcie kapitana.
— Widzisz — dowodził Lingard w dalszym ciągu, majstrując coś przy wierzchu latarki — takeś wsiąkł w szajkę tych gryzipiórków lądowych, żeś się ani rusz nie mógł z tego wygrzebać. Ot masz co wynikło z twego gadania i z takiego życia. Człowiek widzi naokoło tyle fałszu, że zaczyna kłamać przed samym sobą. Brr! — otrząsnął się ze wstrętem — dla uczciwego człowieka jest tylko jedno miejsce na świecie. Morze, mój chłopcze, morze! Aleś go nigdy nie chciał; znajdowałeś że zamało daje pieniędzy; a teraz widzisz co się stało.
Zdmuchnął światło; wstąpiwszy do łódki, wyciągnął szybko rękę ku Willemsowi ruchem życzliwym i opiekuńczym. Willems siadł obok niego w milczeniu i łódka odbiła od mola, zataczając szeroki łuk w stronę brygu.
— Pan współczuje tylko mojej żonie, panie kapitanie — odezwał się Willems posępnie. — Myśli pan że ja jestem taki bardzo szczęśliwy?
— Nie, nie! — rzekł serdecznie Lingard. — Nie powiem już ani słowa. Musiałem wypowiedzieć co myślę, bo przecież znam cię od dziecka, że tak powiem. A teraz zapomnę o wszystkiem; przecież jesteś jeszcze młody. Życie jest bardzo długie — dodał z nieświadomym smutkiem. — Niech to będzie dla ciebie nauka.
Położył serdecznie rękę na ramieniu Willemsa i obaj siedzieli w milczeniu, póki łódka nie podjechała do trapu.