Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/063

Ta strona została uwierzytelniona.

Znalazłszy się na pokładzie, Lingard wydał rozkazy swemu oficerowi i poprowadził Willemsa na rufę, gdzie usiadł na sześciofuntowej mosiężnej armatce; było takich sześć na pokładzie. Łódka wyruszyła znowu po gońca. Gdy ujrzano ją wracającą, ciemne postacie ukazały się na masztach brygu; potem żagle opadły w festonach z szelestem ciężkich zwojów i wisiały bez ruchu pod rejami, wśród głuchego spokoju pogodnej, rosistej nocy. Z dziobu dochodził szczęk windy kotwicznej, a wkrótce potem rozległ się głos głównego oficera, meldujący Lingardowi że łańcuch kotwiczny jest skrócony.
— Pozostać na stanowiskach — odkrzyknął Lingard; musimy czekać na bryzę lądową, zanim kotwica puści.
Zbliżył się do Willemsa, który siedział na luce świetlnej, pochylony, z głową spuszczoną i rękoma wiszącemi bezwładnie między kolanami.
— Wezmę cię do Sambiru — powiedział. — Nigdyś pewno nie słyszał o tej osadzie, co? Leży nad tą moją rzeką, o której ludzie tyle gadają i tak mało wiedzą. Wynalazłem wejście dla statku o pojemności Błyskawicy. Niełatwo tam się dostać! Zobaczysz. Pokażę ci. Byłeś dość długo na morzu aby się tem interesować... Jaka szkoda że nie zostałeś na morzu. Jadę tam. Mam w tej miejscowości swoją własną stację handlową. Almayer jest moim wspólnikiem. Znasz go z czasu kiedy pracował u Hudiga. Jest mu jak w niebie. Więc, uważasz, oni wszyscy tam siedzą u mnie w kieszeni. Radża to mój dawny przyjaciel. Każde moje słowo jest prawem — niema tam żadnego kupca poza mną. Ani jeden biały prócz Almayera nie dostał się nigdy do tej osady. Posiedzisz tam spokojnie, póki nie wrócę z wyprawy na zachód. Wtedy zobaczymy co się da zrobić dla ciebie. Nic