Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/065

Ta strona została uwierzytelniona.

zatopiony w myślach. Ocknął się dopiero gdy bosy marynarz przesunął się koło niego w milczeniu, idąc ku sterowi.
— Ster na lewą burtę! A mocno! — rzekł szorstkim głosem dowódcy do tego człowieka, którego twarz ukazała się nagle w ciemnościach, oświetlona blaskiem bijącym w górę od lamp kompasowych.
Zamocowano kotwicę, doprowadzono reje do porządku i bryg zaczął wychodzić z przystani. Morze obudziło się pod parciem ostrego łabędziaka i mówiło pocichu do sunącego statku czułym, szemrzącym szeptem, jakim przemawia niekiedy do tych, których niańczy i kocha. Lingard stał u barjery na rufie, nasłuchując z uśmiechem zadowolenia, póki Błyskawica nie zaczęła się zbliżać do jedynego statku na redzie.
— Chodź tu, Willems — zawołał — widzisz tamten bark? To statek arabski. Biali kapitanowie przestali już prawie wszyscy mnie ścigać, ale ten człowiek puszcza się często moim śladem i żyje nadzieją, że przydybie mię w tej osadzie. Niedoczekanie jego, pókim żyw! Widzisz, przyniosłem dobrobyt tej miejscowości. Uspokoiłem kłótnie i patrzyłem jak się ludność bogaci. Spokój i szczęście panują w Sambirze. Rządzę tam jak mi się podoba, i jego holenderska ekselencja z Batawji nie będzie miał nigdy równej mnie władzy, gdy jaki ospały krążownik zabłądzi wreszcie na tę rzekę. Nie chcę wpuścić do Sambiru Arabów z ich kłamstwem i intrygami. Nie dopuszczę tego jadowitego plemienia, choćby mnie to kosztowało majątek.
Błyskawica zrównała się spokojnie z barkiem i zaczęła go mijać, gdy biała postać podniosła się na rufie arabskiego statku i rozległ się głos:
— Pozdrowienie dla Radży Lauta!