Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/067

Ta strona została uwierzytelniona.


ROZDZIAŁ PIĄTY

— To było wypisane na jego czole — rzekł Babalaczi i dorzucił parę patyków do małego ogniska. Siedział w kucki przy ogniu; nie patrzył na Lakambę, który leżał z drugiej strony rozżarzonych węgli, oparty na łokciu. — Było mu przeznaczone przy urodzeniu że skończy życie w mroku, a teraz jest jak człowiek co chodzi wśród czarnej nocy z otwartemi oczami i nie widzi nic. Znałem go dobrze kiedy miał niewolników, i wiele żon, i dużo towarów, i okręty handlowe, i okręty do walki. Hai ya! Był to wielki wojownik, zanim oddech Miłosiernego zgasił światło w jego oczach. Odbywał pielgrzymki, posiadał wiele cnót: był mężny, rękę miał szczodrą i wielkim był rozbójnikiem. Przez wiele lat przewodził ludziom, którzy pili krew na morzu: pierwszy w modlitwie, pierwszy w boju! Czyż za nim nie stałem, gdy obracał się twarzą na zachód? Czyż nie śledziłem u jego boku okrętów o wysokich masztach, gorejących prostym płomieniem na spokojnej wodzie? Czyż za jego przewodem nie chodziłem ciemną nocą między śpiących ludzi, co budzili się tylko po to by umrzeć? Miecz jego bardziej był chybki niż ogień z niebios, uderzał nim zdążył błysnąć. Hai! Tuanie! Takie to były dni i taki dowódca, a ja sam byłem młodszy; w owych dniach nie spotykało się tylu okrętów z armatami, które zadają ognistą śmierć na odległość. Poprzez wzgórza i poprzez las — o tuanie Lakambo! — rzucali świszczące ogniste kule na zatokę,