Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/069

Ta strona została uwierzytelniona.

gosławieństwo i odchodzi szybko, bojąc się gniewu Omara i kary z ręki radży. Ty nie byłeś na tamtym brzegu rzeki?
— Nie byłem dawno. Jeśli się tam udam...
— Tak, tak, oczywiście — przerwał łagodząco Babalaczi — ale ja często tam chodzę — dla twego dobra — i patrzę, i słucham. Gdy czas nadejdzie, gdy ruszymy obaj w stronę kampongu radży, wejdziemy tam — aby pozostać!
Lakamba usiadł i spojrzał chmurnie na Babalacziego.
— To jest sprawiedliwa mowa, kiedy się ją słyszy raz albo dwa razy; ale słyszana zbyt często, staje się niedorzeczna jak paplanie dziecka.
— Widziałem wielekroć niebo w chmurach, słyszałem wielekroć wicher deszczowej pory — rzekł Babalaczi z namaszczeniem.
— A gdzież jest twoja mądrość? Musiała pozostać z wiatrem i chmurami dawnych deszczowych pór, bo nie słyszę jej w twojej mowie.
— Oto są słowa niewdzięcznika! — zawołał Babalaczi w nagłem rozjątrzeniu. — Zaprawdę, jedyna nasza ucieczka w tym, który jest Jeden, Potężny...
— Cicho! Cicho! — burknął zaskoczony Lakamba. — To są tylko słowa przyjaciela.
Babalaczi wrócił do poprzedniej pozy, mrucząc coś pod nosem. Po chwili zaczął znów głośniej:
— Odkąd Radża Laut zostawił w Sambirze drugiego białego człowieka, córka ślepego Omara el Badavi przemawia nietylko do moich uszu.
— Czyżby biały chciał słuchać tego co mówi córka żebraka? — rzekł z powątpiewaniem Lakamba.
Hai! Ja widziałem...