Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/084

Ta strona została uwierzytelniona.

szcze w dawnych czasach, w Makassarze. Zadużo pan pije.
— Piję za własne pieniądze — odciął się Almayer, podnosząc głowę i rzucając Willemsowi gniewne spojrzenie.
Te dwa okazy wyższej rasy spoglądały na siebie z wściekłością przez jakąś minutę, poczem obaj odwrócili głowy w tej samej chwili, jakby umówiwszy się, i wstali z krzeseł. Almayer zrzucił trepy i wlazł do hamaka, który był zawieszony między dwoma drewnianemi słupami werandy, w miejscu gdzie dochodził każdy powiew trafiający się rzadko w suchej porze roku. Willems stał niezdecydowany przez krótką chwilę, wreszcie zszedł bez słowa po schodach. Minął dziedziniec i skierował się w stronę małego drewnianego pomostu, gdzie były uwiązane czółenka i parę dużych białych łodzi; stateczki szarpały krótkiemi linami, potrącając się w rączym prądzie rzeki.
Wskoczył do najmniejszego czółna i zakołysał się niezgrabnie; odczepiwszy linę z rattanu, niepotrzebnie odbił się z rozmachem od brzegu, przyczem o mało co nie przekoziołkował się przez burtę. Zanim odzyskał równowagę, czółno popłynęło już jakieś pięćdziesiąt jardów w dół rzeki. Ukląkł na dnie czółenka i walczył z prądem długiemi uderzeniami wiosła. Almayer siadł w hamaku, trzymając się za nogi; patrzył w rzekę z rozchylonemi ustami, póki nie dostrzegł ciemnej sylwety człowieka i czółna, torujących sobie drogę z powrotem obok pomostu.
— Aha, jedzie pan! Tak też myślałem — krzyknął. — A nie weźmie pan strzelby, co? — wrzeszczał, wytężając głos. Potem wyciągnął się z powrotem w hamaku i śmiał się pocichu, póki nie zasnął. Na rzece Willems patrzył