Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/087

Ta strona została uwierzytelniona.

od niezdrowych mokradeł, wchodziły śmiało do rzeki, rozpościerając nad nią zwarty szereg bambusowych tarasów wzniesionych na wysokich palach, między któremi prąd skarżył się cicho, nieustannie, szemrząc wśród wirów. Jedyna ścieżka osady biegła wzdłuż tylnych ścian domów, wzdłuż szeregu poczerniałych okrągłych plam, które znaczyły miejsce ognisk domowych. Po drugiej stronie ścieżki ciągnął się dziewiczy las, dotykając jej prawie; zdawało się że wyzywa zuchwale przechodniów aby rozwiązali posępną zagadkę jego głębi. Nikt nie przyjmował zwodniczego wyzwania. Na ścianie lasu dostrzegało się zaledwie w kilku miejscach nieudolne wysiłki aby wyrąbać polankę; wybrzeża były niskie i rzeka, cofając się po corocznym wylewie, zostawiała na każdem takiem miejscu coraz to mniejsze zagłębienie pełne błota, gdzie importowane bawoły, własność osadników bugiskich, tarzały się z rozkoszą podczas upału.
Gdy Willems szedł ścieżką, gnuśni mężczyźni, rozłożeni po cienistej stronie domów, patrzyli nań ze spokojem i ciekawością, kobiety krzątające się u ognisk kuchennych spoglądały za nim z nieśmiałem zainteresowaniem, a dzieci, rzuciwszy nań wzrokiem, uciekały z wrzaskiem trwogi przed strasznym człowiekiem o czerwonej i białej twarzy. Te objawy dziecinnego wstrętu i strachu napełniały Willemsa poczuciem bezsensownego upokorzenia; szukał podczas spacerów względnej samotności polanek, lecz nawet bawoły parskały z niepokojem na jego widok, gramoląc się niezgrabnie z chłodnego mokradła; zwarte stado wpatrywało się w niego dzikim wzrokiem, gdy usiłował przemknąć się niepostrzeżenie skrajem lasu. Pewnego dnia, przy jakimś nieostrożnym i nagłym ruchu Willemsa, stado bawołów uciekło ścieżką w popłochu, stratowało ogniska, rozpędziło ko-