łości swego życia co się ciągnie przez wieki; obojętne dla tej krótkiej, przelotnej doli człowieka, który pełzł z trudem w ich cieniu i szukał ucieczki przed nieustannemi wyrzutami swych myśli. Wśród gładkich pni jasny strumień wił się i plątał czas jakiś, nim postanowił skoczyć ze stromego brzegu do śpieszącej się rzeki. Była tu i ścieżka, która wyglądała na uczęszczaną. Willems, wysiadłszy z czółna, ruszył ścieżką, znęcony kapryśną jej obietnicą i znalazł się wkrótce na sporej polance; skroś gałęzi i listowia przenikały pogmatwane słoneczne arabeski, padając na łagodnie wygięty łuk strumienia, błyszczący niby jasne ostrze miecza upuszczone w wysoką, pierzastą trawę. Dalej ścieżka zwężała się znowu wśród gęstego poszycia. U końca pierwszego zakrętu Willems ujrzał błysk bieli i barwności, migot złota, jakby słoneczny promień zagubił się w cieniu, i wizję czerni ciemniejszej od najgłębszych leśnych mroków. Przystanął, zaskoczony; wydało mu się że słyszy lekkie kroki — coraz lżejsze; ucichły. Rozejrzał się. Trawa chwiała się na brzegu strumienia; rozedrgany szlak srebrnoszarych kiści biegł od wody aż do skraju gęstwiny. A jednak nie było najlżejszego powiewu. Ktoś tędy przeszedł. Willems patrzył w zamyśleniu na trawę, która drgała już tylko leciutko i nagle zamarła w jego oczach; wysokie źdźbła tkwiły teraz bez ruchu, kiście zwisały w gorącem, stężałem powietrzu.
Szedł szybko pod wpływem zbudzonej nagle ciekawości i dostał się na wąską drożynkę między krzakami. Minąwszy pierwszy zakręt, dostrzegł znowu przed sobą mignięcie barwnej tkaniny i czarnych włosów kobiecych. Przyśpieszył kroku i ujrzał w całej postaci przedmiot swego pościgu. Kobieta, niosąca dwie bambusowe konwie pełne wody, usłyszała jego kroki, przystanęła, sta-
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/089
Ta strona została uwierzytelniona.