Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/092

Ta strona została uwierzytelniona.

chająca: wcielony duch tego kraju pokrytego tajemniczemi lasami — duch stojący przed nim w zwiewnej piękności mglistych konturów, niby zjawisko za przejrzystą zasłoną utkaną z promieni i cienia.
Podeszła do niego. Czuł dziwną niecierpliwość w miarę jak się zbliżała. Zmącone myśli płynęły mu przez głowę, bezładne, nieokreślone, oszałamiające. Wtem usłyszał własny głos pytający:
— Kto jesteś?
— Jestem córka ślepego Omara — odrzekła cicho lecz spokojnie. — A ty — ciągnęła trochę głośniej — jesteś białym kupcem, wielkim człowiekiem w osadzie.
— Tak — rzekł Willems — wytrzymując jej wzrok z poczuciem niezmiernego wysiłku. — Tak, jestem biały. — I dodał, mając wrażenie że mówi o jakimś innym człowieku: — Ale jestem wyrzutkiem swego społeczeństwa.
Słuchała go z powagą. Przez siatkę rozrzuconych włosów jej twarz wyglądała jak oblicze złotego posągu o żywych oczach. Ciężkie powieki opuściły się nieco, a z pomiędzy długich rzęs padło bokiem spojrzenie — twarde, ostre, badawcze, jak połysk ostrej stali. Stanowcze, spokojne usta miały linję pełną wdzięku, lecz rozdęte nozdrza i głowa odgięta wtył, nawpół odwrócona, nadawały całej postaci wyraz dzikiego, mściwego wyzwania.
Cień przebiegł po twarzy Willemsa. Przycisnął rękę do warg, jakby chciał zatrzymać słowa cisnące mu się na usta w nieodpartym, gwałtownym porywie — słowa pobudzone władczą myślą, która biegnie od serca do mózgu i musi być wypowiedziana w obliczu zwątpienia, niebezpieczeństwa, trwogi, a nawet zagłady.
— Jesteś piękna — wyszeptał.