Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/099

Ta strona została uwierzytelniona.

gach; uśmiech rodzącej się tkliwości, w której czaił się poryw upajającego tryumfu.
Kiedy Aissa znalazła się w pobliżu, znikał cały świat dla tego bezczynnego człowieka prócz spojrzenia jej i uśmiechu. Nie było nic w przeszłości ani w przyszłości, a w chwili bieżącej był tylko promienny fakt jej istnienia. Lecz gdy odeszła, zapadał nagły mrok; Willems zostawał słaby i bezsilny, jakby ograbiony ze wszystkiego co było jego istotą. On, który przeszedł przez życie zaprzątnięty wyłącznie swoją karjerą, pogardliwie obojętny na wszelkie kobiece wpływy, pełen lekceważenia dla ludzi co poddali im się choćby w najlżejszej mierze; on, taki silny, wyższy od innych nawet w swych błędach, uświadomił sobie w końcu że ręka kobiety obdarła go z indywidualności. Gdzież jego pewność siebie i duma ze swych uzdolnień, jego wiara w szczęście, gniew po upadku, pragnienie aby odzyskać majątek i pewność że potrafi tego dokonać? Wszystko to przepadło. Przepadło całe jego męstwo, w sercu został tylko niepokój — w tem sercu, które stało się czemś godnem pogardy, które można było zmącić spojrzeniem lub uśmiechem, udręczyć słowem, ukoić obietnicą.
Gdy upragniony dzień wreszcie nadszedł, gdy Aissa opuściła się na trawę obok Willemsa i szybkim ruchem ujęła jego rękę, siadł nagle i spojrzał jak człowiek zbudzony przez huk domu walącego się na głowę. Cała jego krew, i wrażliwość, i życie skupiły się w tej ręce, zostawiając go bez sił, wstrząsanego zimnym dreszczem wśród nagłej, lepkiej omdlałości, rzekłbyś przeszytego śmiertelną kulą. Odrzucił brutalnie jej dłoń, jakby go sparzyła, i siedział bez ruchu z głową opuszczoną na piersi, wpatrzony w ziemię, chwytając oddech z trudem. Ten poryw lęku i pozornej odrazy nie przestraszył wcale