Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/100

Ta strona została uwierzytelniona.

Aissy. Twarz jej była uroczysta a oczy patrzyły na Willemsa z powagą. Dotknęła palcami jego włosów u skroni, musnęła pieszczotliwie policzek, pokręciła leciutko koniec długiego wąsa; a gdy siedział, drżąc od tych dotknięć, uciekła ze zdumiewającą chyżością wśród kaskady dźwięcznego śmiechu, wśród szelestu trawy i gałązek rozbujanych nad ścieżką, zostawiając za sobą tylko niknący szlak ruchu i dźwięku.
Willems dźwignął się powoli jak człowiek obarczony ciężarem i skierował się ku rzece. Rozkoszował się wspomnieniem swej trwogi i swego szczęścia, lecz raz po raz powtarzał sobie z powagą, że na tem musi się skończyć jego przygoda. Zepchnął czółno do wody i podniósł oczy na brzeg, wpatrując się weń długo, spokojnie, jakby po raz ostatni ogarniał wzrokiem miejsce czarownych wspomnień.
Szedł energicznym krokiem, z twarzą skupioną, ku domowi Almayera, niby człowiek co powziął przed chwilą ważne postanowienie. Rysy jego miały wyraz spokojny, surowy, ruchy były rozważne i powolne. Trzymał siebie mocno w garści. Bardzo mocno. Miał wyraźne złudzenie — prawie tak wyraźne jak rzeczywistość — że strzeże zwinnego więźnia. Siedział naprzeciw Almayera w czasie tego obiadu — który był ostatnim ich wspólnym posiłkiem — z twarzą zupełnie spokojną i wzrastającym ciągle strachem aby się sobie nie wymknąć. Niekiedy chwytał brzeg stołu i zaciskał mocno zęby w nagłym przypływie okrutnej rozpaczy, jak człowiek, który zsuwa się w przepaść po gładkiej, stromej pochyłości i usiłuje wbić palce w ustępującą powierzchnię, świadom że zbliża się bezradnie do nieuchronnej zagłady.
Nagle poczuł iż wszystkie jego muskuły odprężają się