Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/101

Ta strona została uwierzytelniona.

a wola załamuje. Coś jakby pękło mu w głowie, i tamto pragnienie, tamta myśl odpychana w ciągu wszystkich tych godzin, wdarła mu się do mózgu z żarem i hukiem wybuchu. On musi tę kobietę zobaczyć. Natychmiast! Pojedzie zaraz! Dziś wieczór! Ogarnął go wściekły żal za każdą straconą godziną, każdą mijającą chwilą. Nie było już mowy o oporze. Ale, przejęty instynktownym lękiem przed nieodwołalnem, pragnął z fałszem wrodzonym ludzkiemu sercu zostawić sobie możliwość powrotu. Nie wydalał się nigdy w ciągu nocy. Co Almayer wie o nim? Co sobie pomyśli? Lepiej poprosić o strzelbę. Księżycowa noc... polowanie... Pretekst zupełnie możliwy. Willems skłamie przed Almayerem. Cóż to szkodzi! Kłamał przed sobą każdej chwili. Dlaczego? Z powodu kobiety. I to takiej...
Z odpowiedzi Almayera przekonał się że kłamstwo było zbyteczne. Ludzie dowiadują się o wszystkiem, nawet i tutaj. A niech tam. Obchodzą go tylko stracone sekundy. A gdyby nagle umarł? Gdyby umarł, nie widząc jej przedtem. Nie mogąc...
Gdy popędzał wiosłem czółno płynące ukośnie wśród silnego prądu i gdy śmiech Almayera zabrzmiał mu w uszach, usiłował wmówić w siebie że każdej chwili będzie mógł wrócić. Poprostu pojedzie tylko i spojrzy na miejsce gdzie się spotykali, na drzewo pod którem leżeli kiedy go wzięła za rękę, na trawę gdzie siedziała u jego boku. Tylko pojedzie tam, a potem wróci, nic więcej; ale gdy czółno dotknęło brzegu, wyskoczył, zapominając o lince; czółno tkwiło przez chwilę wśród krzaków, poczem wysunęło się i znikło mu z oczu, nim zdołał się rzucić do wody aby je przymocować. Z początku był jak rażony piorunem. Nie mógł już teraz wrócić, chybaby się