Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

kojnie, westchnęła i spojrzała na ojca wzrokiem zamglonym przez senne znużenie. Almayer podniósł z ziemi połamany wachlarz z palmowego liścia i zwolna zaczął nim chłodzić zaczerwienioną twarzyczkę. Powieki małej zatrzepotały; Almayer się uśmiechnął. Przelotny uśmiech rozjaśnił w odpowiedzi ociężałe oczy Niny, załamał się dołkiem w delikatnym policzku; powieki jej nagle opadły, odetchnęła głęboko przez rozchylone usta i zasnęła nim jeszcze uśmiech zdołał zniknąć z twarzyczki.
Almayer odszedł pocichu, wziął jeden z drewnianych foteli, i umieściwszy go tuż przy balustradzie werandy, siadł z westchnieniem ulgi. Oparł się łokciami o balustradę i złożył brodę na splecionych rękach, patrząc z roztargnieniem na Pantai, na pląsanie słońca po sunącej wodzie. Las u przeciwległego brzegu zmniejszał się stopniowo, jakby pogrążając się w rzece; kontury zafalowały, zmąciły się i rozpłynęły w powietrzu. Przed oczami Almayera była już tylko przestrzeń rozkołysanego błękitu — wielkie, puste niebo ciemniejące niekiedy... Gdzie się podziało słońce?... Czuł się ukojony i szczęśliwy, jakby łagodna, niewidzialna dłoń zdjęła z jego duszy brzemię ciała. Potem wydało mu się że płynie w chłodną jasność, gdzie nie istnieją takie rzeczy jak pamięć i ból. Co za rozkosz. Oczy zamknęły mu się, otworzyły, znowu zamknęły.
— Almayer!
Drgnął całem ciałem i wyprostował się na fotelu, chwyciwszy oburącz za poręcz; mrugał idjotycznie oczami.
— Co to? Co takiego? — wymruczał, rozglądając się niepewnie.
— Tu jestem! tutaj, na dole.
Almayer uniósł się z krzesła, spojrzał ponad balu-