Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/109

Ta strona została uwierzytelniona.

stradą wdół werandy i siadł z powrotem, gwizdnąwszy cicho ze zdziwienia.
— Duch, słowo daję! — wykrzyknął cicho pod nosem.
— Czy pan mnie wysłucha? — ciągnął ochrypły głos z dziedzińca. — Czy mogę przyjść tam na górę?
Almayer wstał i oparł się o balustradę.
— Niech mi się pan nie waży — odrzekł głosem stłumionym lecz wyraźnym. — Niech się pan nie waży! Dziecko tu śpi. A ja nie chcę pana słuchać, ani z panem mówić.
— Pan musi mnie wysłuchać! Chodzi o coś ważnego.
— Z pewnością nie dla mnie.
— Owszem. Dla pana. Coś bardzo ważnego.
— Zawsze był pan blagierem — rzekł pobłażliwie Almayer po krótkiem milczeniu. — Zawsze. Pamiętam to z dawnych czasów. Niektórzy twierdzili, że niema równego panu spryciarza — ale mnie pan nigdy nie nabrał — tak na całego. Nigdy nie wierzyłem w pana naprawdę, panie Willems.
— Uznaję pańską wyższą inteligencję — odparł Willems tonem niecierpliwej pogardy. — Będzie to jeszcze jeden jej dowód, jeśli pan mnie wysłucha. Jeśli nie, będzie pan tego żałował.
— Jakiż pan śmieszny! — rzekł Almayer drwiąco. — No niech tam. Może pan tu przyjść, tylko proszę nie hałasować. Jeszcze tam pana szlag trafi w słońcu i umrze pan pod moim progiem. Nie chcę tu żadnej tragedji. No, proszę!
Nim skończył mówić, głowa Willemsa ukazała się nad poziomem podłogi, potem wynurzyły się stopniowo jego barki i stanął wreszcie przed Almayerem — cu-