Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/110

Ta strona została uwierzytelniona.

daczny upiór tego, który był dawniej zaufanym urzędnikiem najbogatszego kupca na wyspach. Miał na sobie brudną, podartą kurtkę, a poniżej pasa zniszczony i wypłowiały sarong. Zerwał kapelusz, odkrywając długie, poplątane włosy, przyklejone w kosmykach do spoconego czoła i zwisające na oczy, które połyskiwały głęboko w orbitach niby ostatnie iskry wśród czarnych żużli wypalonego ogniska. Niechlujna broda wyrastała z jam ogorzałych policzków. Ręka, którą wyciągnął do Almayera, trzęsła się wyraźnie. Kąty ust — niegdyś stanowczych — opadły, zdradzając udrękę ducha i fizyczne wyczerpanie. Był boso. Almayer przyglądał mu się długo ze spokojem.
— No więc? — rzekł w końcu, nie ujmując wyciągniętej ręki, która opadła zwolna do boku Willemsa.
— Przyszedłem — zaczął Willems.
— Widzę to — przerwał Almayer. — Mógł mi pan tej przyjemności oszczędzić, nicbym na tem nie stracił. Nie było pana sześć tygodni, jeśli się nie mylę. Radziłem sobie bez pana bardzo dobrze — a teraz, kiedy się pan znalazł, niezbyt pięknie pan wygląda.
— Niechże mi pan da mówić! — zawołał Willems.
— Proszę tak nie krzyczeć. Czy pan myśli że jest pan w lesie u swoich... swoich przyjaciół? Tu jest dom człowieka cywilizowanego. Białego człowieka. Zrozumiano?
— Przyszedłem — zaczął znów Willems — przyszedłem ze względu na pana i na siebie.
— Wygląda pan, jakby pan przyszedł dobrze się najeść — rąbnął nieposkromiony Almayer; Willems machnął ręką ze zniechęceniem. — Widać pana tam głodzą — podkpiwał Almayer w dalszym ciągu — ci, jakże ich tam, nowi pana krewni. Ten stary ślepy łotr musi być