Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

uszczęśliwiony z pańskiego towarzystwa. Pan wie, on był największym wodzem i mordercą na tych morzach. No, jakże tam, pewno się sobie zwierzacie? Niechże mi pan powie, czy pan zabił kogoś w Makassarze, czy pan tylko coś skradł?
— To nieprawda! — zawołał Willems porywczo. — Ja tylko pożyczyłem... Oni wszyscy kłamią! Ja...
— Sz–sz–sz! — syknął ostrzegawczo Almayer, rzucając wzrokiem na śpiące dziecko. — A więc pan ukradł — ciągnął z tłumionem rozradowaniem. — Ja też myślałem że tam było coś w tym rodzaju. — A teraz pan tutaj znów kradnie.
Po raz pierwszy Willems podniósł wzrok na Almayera.
— Och, mnie pan nie okradł. Nic mi nie brakuje — powiedział Almayer z drwiącym pośpiechem. — Ale ta dziewczyna! No jakże, pan ją przecież ukradł. Nie zapłacił pan temu staremu. Teraz on już nic za nią nie weźmie.
— Dość tego!
W głosie Willemsa zabrzmiało coś, co sprawiło, że Almayer zamilkł. Spojrzał uważnie na człowieka stojącego przed sobą i mimowoli poczuł się wstrząśnięty jego widokiem.
— Panie Almayer — powiedział Willems — niech pan mnie wysłucha. Wysłucha mnie pan, jeśli w panu jest coś ludzkiego. Cierpię strasznie — i to przez pana.
Almayer podniósł brwi.
— No, no! Jakim sposobem? Pan ma chyba źle w głowie — dodał niedbale.
— Ach! pan nie wie — szepnął Willems. — Ona uciekła. Uciekła — powtórzył ze łzami w głosie — uciekła przed dwoma dniami.