Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/112

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie! — wykrzyknął zdumiony Almayer. — Uciekła? Jeszcze o tem nie słyszałem. — Wybuchnął tłumionym śmiechem. — To pyszne! Miała pana już dość? Wie pan, to nie jest dla pana pochlebne, mój wybitny rodaku.
Willems, jakby go nie słysząc, oparł się o jeden ze słupów podpierających dach i patrzył na rzekę.
— Z początku — szepnął w rozmarzeniu — było mi jak w raju... albo w piekle; sam nie wiem. Odkąd odeszła, wiem co mrok, co potępienie. Wiem co czuje człowiek, którego rozrywają na sztuki. Ja właśnie to czuję.
— Może pan wrócić i znów u mnie zamieszkać — rzekł chłodno Almayer. — Właściwie mówiąc, to Lingard — którego nazywam ojcem i szanuję jak ojca — zostawił pana pod moją opieką. Spodobało się panu odejść. W porządku. Teraz chce pan wrócić. Niech i tak będzie. Nie jestem pana przyjacielem. Robię to dla kapitana Lingarda.
— Wrócić — powtórzył Willems namiętnie. — Wrócić do pana i opuścić ją? Czy pan myśli że oszalałem? Bez niej! Człowieku! chyba nie masz krwi w żyłach! Wiedzieć że ona porusza się, żyje, oddycha, i nie widzieć jej! Zazdroszczę wiatrowi co ją owiewa, powietrzu którem oddycha, ziemi która czuje pieszczotę jej stóp, słońcu co teraz na nią patrzy, podczas gdy ja... Nie widziałem jej przez dwa dni — dwa dni.
Głębia jego uczuć poruszyła trochę Almayera, ale udał, że ziewa.
— Pan mnie nudzi — mruknął. — Dlaczego pan za nią nie pójdzie, zamiast mnie nachodzić?
— To prawda, dlaczego?
— Pan nie wie gdzie ona jest? Nie może być bardzo