Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/114

Ta strona została uwierzytelniona.

kilka guldenów — mruknął Willems ze znużeniem, nie otwierając oczu.
— Ładne kilka — odparował machinalnie Almayer i na chwilę umilkł zmieszany. Lecz prędko ochłonął i mówił dalej: — Ale pan — pan sprzedał swoją duszę za nic; rzucił ją pan do stóp nędznej dzikuski, która zrobiła już z pana pomiotło, i wkrótce zabije pana tak czy inaczej, przez swą miłość albo nienawiść. Mówił pan przed chwilą o guldenach. Pewnie pan myślał o pieniądzach Lingarda. Otóż cokolwiek sprzedałem i za jakąkolwiek cenę, ani myślę pozwolić aby pan — właśnie pan — popsuł moją tranzakcję. Czuję się jednak dość bezpieczny. A ojciec, a kapitan Lingard brzydziłby się pana dotknąć, nie dotknąłby pana nawet szczypcami!
Mówił podniecony jednym tchem; nagle zamilkł i wlepił oczy w Willemsa, dysząc przez nos w przypływie mściwej złości. Willems patrzył na niego chwilę spokojnie i wstał.
— Panie Almayer — rzekł stanowczo — chcę być kupcem w tej osadzie.
Almayer wzruszył ramionami.
— Tak. A pan mi to urządzi. Potrzebuję domu i towarów — może trochę pieniędzy.
— I czego więcej? Może tej marynarki? — Almayer rozpiął kurtkę — albo mojego domu? albo moich butów?
— To przecież naturalne — ciągnął Willems, nie zwracając żadnej uwagi na Almayera — to naturalne że ona liczy na korzyści, które... a potem mógłbym zamknąć tego starego łotra, a potem...
Urwał; twarz rozjaśniła mu się łagodnem światłem marzącego uniesienia, wzniósł oczy ku niebu. Jego chudość i nędzny wygląd nadawały mu pozór pustelnika