Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/116

Ta strona została uwierzytelniona.

nych rzeczy. Proponowano mi, abym... Pan tu jest bardzo osamotniony. Nawet Patalolo...
— Do licha z Patalolem! Ja tu jestem panem.
— Ale czy pan nie widzi...
— Tak, widzę. Widzę tajemniczego osła — przerwał gwałtownie Almayer. — Co znaczą te ukryte groźby? Czy pan sobie wyobraża że ja nic nie wiem? Knują tu już od lat — i jakoś nic się nie stało. Arabowie myszkują oddawna przy ujściu rzeki, a jednak jestem tu wciąż jedynym kupcem — i panem. Czy pan przyszedł wypowiedzieć mi wojnę? W takim razie niech pan mówi tylko za siebie, bo ja znam wszystkich innych swych wrogów. Powinienem dać panu w łeb. Szkoda na pana prochu i kuli. Powinno się zabić pana kijem — jak węża.
Głos Almayera obudził dziewczynkę, która siadła na poduszce z przenikliwym krzykiem. Almayer podbiegł do fotela, chwycił dziecko na ręce, wrócił z rozpędem, potknął się o kapelusz Willemsa leżący na podłodze i wściekłem kopnięciem zrzucił ten kapelusz ze schodów.
— Wynosić mi się! — wrzasnął.
Willems usiłował coś powiedzieć, lecz Almayer go zakrzyczał.
— Precz! Precz! Precz! Czy pan nie widzi, dziecko się ciebie przelękło, ty strachu na wróble! Nie bój się, nie bój się, kochanie — mówił, uspokajając córeczkę, podczas gdy Willems schodził zwolna ze schodów werandy. — Cicho, nie płacz. Patrz! Zły człowiek odchodzi. Patrz! Boi się tatusia. Niegrzeczny, zły człowiek. Nie wróci już nigdy. Będzie mieszkał w lesie i nie zbliży się więcej do mojej córeczki. A gdyby przyszedł, tatuś go zabije — o tak! — Uderzył pięścią w balustradę, aby pokazać jak zabije Willemsa; posadził sobie uspokojone