Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/118

Ta strona została uwierzytelniona.


ROZDZIAŁ DRUGI

Pod rozpłomienionym błękitem przebiegło westchnienie, śpiące morze zadrżało, powiał chłodny dech, jakby otwarły się drzwi od zamarzłych przestworów świata, i z trzepotem liści, z rozbujaniem konarów, ze drżeniem wątłych gałązek morska bryza uderzyła o brzeg, pobiegła w górę rzeki, omiotła jej szerokie zakręty i wędrowała dalej wśród łagodnego szmeru ciemniejącej wody, wśród szeptu gałęzi i szumu listowia zbudzonych lasów. Dmuchnęła w kampongu Lakamby na ciemną czerwień gasnącego żaru, który zbladł i zajaśniał; pod jej dotknięciem wątłe, prostopadłe spirale dymu, snujące się nad każdym rozżarzonym stosem, drgnęły, zakołysały się i spłynęły wdół, wirując; półmrok pod kępami cienistych drzew wypełniła aromatyczna woń palących się polan.
Obudzili się ludzie, drzemiący w cieniu podczas gorących godzin popołudnia, ciszę wielkiego dziedzińca zmąciły niepewne szepty sennych jeszcze głosów, pokaszliwania i ziewnięcia; gdzieniegdzie rozległ się wybuch śmiechu, głośny okrzyk, jakieś imię lub żart rzucony łagodnym, przeciągłym głosem. Ludzie zasiedli w kucki małemi grupkami wkoło niewielkich ognisk i jednostajny, przyciszony chór rozmów wypełnił objęty ogrodzeniem dziedziniec — rozmów bez końca, barbarzyńskich, spokojnych, o monotonnym rytmie miękkich zgłosek, o śpiewnych tonach; chór rozpraw prowadzo-