Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/120

Ta strona została uwierzytelniona.

nie bardzo czarnych w coraz czerwieńszem świetle bliskiego zachodu.
Chłopiec mniej więcej czternastoletni, osobisty służący Lakamby, przykucnął u stóp pana i podał mu srebrne pudełko siri. Lakamba wziął je powoli, otworzył, oddarł kawałek zielonego liścia, na którym położył szczyptę wapna, odrobinę gambiru, malutką cząstkę orzecha areki i zwinął to wszystko zręcznym ruchem. Zatrzymał się z kęskiem w ręku, zdawało się że mu czegoś brakuje; rozejrzał się, obracając zwolna głowę jakby miał sztywny kark, i wykrzyknął opryskliwym basem:
— Babalaczi!
Gracze spojrzeli szybko w górę i natychmiast spuścili oczy. Ci, co stali bliżej, poruszyli się niespokojnie, jakby ukłóci dźwiękiem tego głosu. Człowiek stojący tuż przy Lakambie powtórzył po chwili jego wołanie, wychyliwszy się przez poręcz ku dziedzińcowi. Ludzie u ognisk podnieśli głowy jednocześnie i rytmiczny, śpiewny okrzyk rozległ się po dziedzińcu. Ucichło stukanie drewnianych tłuków, w których łuskano ryż na wieczerzę, a imię Babalacziego podjęły znów przenikliwe głosy kobiece o różnych tonach. W oddali ktoś coś zawołał, inny głos powtórzył to bliżej; powstał krótki hałas i zamarł jak nożem uciął. Człowiek, co pierwszy powtórzył okrzyk Lakamby, zwrócił się do niego i rzekł leniwie:
— On jest u ślepego Omara.
Wargi Lakamby drgnęły bezgłośnie. Malaj, który się przed chwilą odezwał, pogrążył się znowu w partji rozgrywającej się u jego stóp, a wódz — jakby zapomniał już co było przed chwilą — siedział z nieporuszoną twarzą wśród swoich dworzan; rozparty w fote-