Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/123

Ta strona została uwierzytelniona.

staruszkę. Kobieta, milcząc, wyciągnęła ku szałasowi drżące, wychudłe ramię. Babalaczi podszedł kilka kroków w tę stronę, lecz zatrzymał się w słońcu przed drzwiami.
— O! Tuanie Omarze, Omarze besar! To ja — Babalaczi!
Wewnątrz dał się słyszeć słaby jęk, atak kaszlu i niewyraźny szept, wystękany przerywanym głosem, niby nieokreślona skarga. Zachęcony widać temi oznakami posępnego życia, Babalaczi wszedł do szałasu i po jakimś czasie ukazał się z powrotem, prowadząc z pieczołowitością niewidomego Omara, który kroczył za nim, wsparty obiema rękami o ramiona przewodnika. Pod drzewem stał prosty stołek; Babalaczi skierował się tam ze swym starym wodzem; ślepiec usiadł z westchnieniem ulgi i oparł się ciężko o chropowaty pień. Promienie zachodzącego słońca przebiły rozpostarte gałęzie, padając na biało odzianą postać siedzącą sztywno, dostojnie, z głową wtył przechyloną, na szczupłe ręce poruszające się z niepokojem, na obojętną twarz o powiekach zakrywających oślepione oczy. Była to twarz zastygła w bezruchu, niby gipsowy odlew pożółkły od starości.
— Czy słońce prędko już zajdzie? — spytał Omar tępym głosem.
— Bardzo prędko — odrzekł Babalaczi.
— Gdzie ja jestem? Dlaczego zabrano mię z miejsca, które znałem i gdzie mogłem się poruszać bez lęku — ja, człowiek niewidomy. Ślepota jest jak czarna noc dla tych co widzą. Słońce już blisko zachodu, a ja od rana nie słyszałem odgłosu jej kroków! Dwa razy obca ręka podała mi dziś pożywienie. Dlaczego? Dlaczego? Gdzie ona jest?