Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/124

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jest blisko — powiedział Babalaczi.
— A on? — spytał Omar z nagłą zapalczywością, zniżając głos. — Gdzie on jest? Niema go tutaj. Niema! — Obrócił powoli głowę w prawo i w lewo, jakby się chciał rozejrzeć.
— Nie, niema go tutaj — rzekł Babalaczi uspokajająco. Po chwili dodał bardzo cicho: — Ale niedługo powróci.
— Powróci! O przebiegły mężu! Czy powróci? Przekląłem go po trzykroć! — wykrzyknął porywczo Omar słabym głosem.
— On jest napewno przeklęty — rzekł pojednawczo Babalaczi — a jednak zjawi się tu niedługo — wiem o tem!
— Jesteś przebiegły i zdradliwy. Uczyniłem cię wielkim. Byłeś pyłem pod memi stopami — mniej niż pyłem — rzekł Omar głosem drżącym lecz energicznym.
— Walczyłem u twego boku wiele razy — rzekł spokojnie Babalaczi.
— Dlaczego on przybył? — ciągnął Omar. — Czy to ty go przysłałeś? Dlaczego przybył aby pokalać powietrze, którem oddycham, aby szydzić z mego losu, aby zatruć jej duszę i skraść jej ciało. Serce jej stało się dla mnie twarde. Twarde, i bezlitosne, i podstępne jak skały, które wydzierają okrętowi życie, tkwiąc pod gładką powierzchnią morza. — Odetchnął głęboko, pasując się z gniewem i nagle się załamał. — Bywałem głodny — ciągnął ze szlochem w głosie — bywałem często bardzo głodny — i zaniedbany — i zziębnięty — a koło mnie nie było nikogo. Zapomniała o mnie — a moi synowie pomarli, a tamten człowiek jest niewierny i jest psem. Dlaczego tu przyszedł? Czy to ty pokazałeś mu drogę?
— Sam znalazł drogę, o wodzu mężnych — rzekł