Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/127

Ta strona została uwierzytelniona.

Aissa poruszyła się. Babalaczi podniósł ostrzegawczo rękę.
— Umrą, napewno umrą — rzekł spokojnie, patrząc nieugiętem okiem w Aissę.
Ay wa! Ale niech umrą prędko! Tak, abym mógł przesunąć dłoń po ich twarzach, kiedy Allah je uczyni sztywnemi.
— Jeśli takie jest twoje i ich przeznaczenie — odrzekł bez wahania Babalaczi. — Bóg jest wielki!
Gwałtowny napad kaszlu zgiął wpół Omara, który kiwał się w tył i naprzód, sapiąc i jęcząc naprzemian, a Babalaczi z Aissą przyglądali mu się w milczeniu. Potem oparł się wyczerpany o drzewo.
— Sam jestem, sam — zawodził słabym głosem, macając naokoło drżącemi rękami. — Czy jest kto przy mnie? Czy tu ktoś jest? Boję się tego obcego miejsca.
— Jestem u twego boku, o wodzu mężnych — rzekł Babalaczi, dotykając lekko jego ramienia. — Zawsze u twego boku, jak w dawnych dniach, gdy obaj byliśmy młodzi; jak w dniach, gdyśmy obaj chodzili z bronią w ręku.
— Czy był kiedy taki czas, o Babalaczi? — rzekł Omar gwałtownie. — Już zapomniałem. A teraz, gdy umrę, nie będzie męża, nieulękłego męża, któryby opowiadał o męstwie swego rodzica. Była przy mnie kobieta! Kobieta! I porzuciła mię dla niewiernego psa. Dłoń Miłosiernego cięży na mojej głowie! O klęsko! O wstydzie!
Uciszył się po chwili i zapytał spokojnie:
— Czy słońce zaszło, Babalaczi?
— Jest już nisko, sięga najwyższego drzewa, jakie stąd widzę — odrzekł Babalaczi.