Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

— Nadszedł czas modlitwy — powiedział Omar, usiłując się dźwignąć.
Babalaczi pomógł skwapliwie wstać staremu wodzowi i ruszyli zwolna w stronę szałasu. Omar poczekał u drzwi, a Babalaczi wszedł do środka i ukazał się zaraz z powrotem, ciągnąc za sobą dywan modlitewny starego Araba. Z miedzianego naczynia polał wodą rozgrzeszenia wyciągnięte ręce Omara i troskliwie pomógł mu klęknąć, albowiem czcigodny rozbójnik był zbyt słaby żeby się utrzymać na nogach. Gdy Omar zaintonował pierwsze słowa modlitwy i skłonił się w stronę Świętego Miasta, Babalaczi podczedł cicho ku Aissie, która przez cały ten czas ani drgnęła.
Patrzyła spokojnie na jednookiego mędrca; zbliżał się do niej z oznakami wielkiego szacunku. Przez chwilę stali naprzeciw siebie bez słowa. Twarz Babalacziego wyrażała zakłopotanie. Aissa chwyciła go za ramię nagłym, szybkim ruchem i wyciągnęła rękę w kierunku opuszczającej się czerwonej tarczy, która żarzyła się bezpromiennie przez wieczorne opary unoszące się nad ziemią.
— Trzeci zachód słońca! Ostatni! A jego niema — szepnęła. — Coś ty zrobił, człowieku bez wiary? Coś ty zrobił?
— Dotrzymałem słowa zaiste — szepnął z powagą Babalaczi. — Dziś rano Bulangi wyruszył czółnem aby go szukać. Bulangi, to człowiek obcy lecz nasz przyjaciel; będzie trzymał się blisko niego i pilnował go niepostrzeżenie. A o trzeciej godzinie dnia posłałem drugie czółno z czterema wioślarzami. Zaprawdę, mąż, za którym tęsknisz, o córko Omara, może przybyć kiedy mu się spodoba.