Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/129

Ta strona została uwierzytelniona.

— Lecz niema go tutaj! Czekałam wczoraj na niego. I dzisiaj! A jutro odejdę.
— Żywa nie odejdziesz! — mruknął do siebie Babalaczi. — Czyżbyś wątpiła o swojej władzy — powiedział głośniej, ty, któraś dla niego piękniejsza od hurysy siódmego nieba? Jest twym niewolnikiem.
— Niewolnik czasem ucieka — rzekła posępnie — a wówczas pan musi pójść go szukać.
— Czy chcesz żyć i umrzeć jak żebraczka? — spytał niecierpliwie Babalaczi.
— Wszystko mi jedno — wykrzyknęła, łamiąc ręce; czarne źrenice jej szeroko rozwartych oczu rzucały się tu i tam oszalałe jak mewy przed burzą.
— Sz–sz! — syknął Babalaczi, spoglądając w stronę Omara. — Czy myślisz, o Aisso, że on sam zgodziłby się żyć jak żebrak, choćby u twego boku?
— On jest wielki — rzekła z zapałem. — On wami wszystkimi pogardza! On wami pogardza! To jest zaiste mężczyzna!
— Ty wiesz o tem najlepiej — mruknął Babalaczi z przelotnym uśmiechem — ale pamiętaj, kobieto o mężnem sercu, że aby go teraz przy sobie utrzymać, musisz być dla niego jak wielkie morze dla spragnionych ludzi: nieustanną udręką i szaleństwem.
Umilkł; stali bez słowa, patrząc w ziemię, i przez jakiś czas poza trzaskaniem ognia słychać było tylko śpiew Omara chwalącego Boga — swego Boga, i wiarę — swą wiarę. Potem Babalaczi przesunął kapelusz na bakier i zaczął się przysłuchiwać uważnie szmerowi głosów na głównym dziedzińcu. Tępy hałas rozrósł się do wyraźnych okrzyków, potem do wielkiego zgiełku, który to zamierał, to się wzmagał, aby znów nagle ustać; a podczas tych krótkich przerw ostre wrzaski kobiece