Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/130

Ta strona została uwierzytelniona.

biegły w górę ku spokojnemu niebu jak wypuszczone z uwięzi. Aissa i Babalaczi jednocześnie ruszyli z miejsca, lecz stary Malaj chwycił dziewczynę za ramię i zatrzymał ją przemocą.
— Czekaj — szepnął.
Furtka w ciężkim ostrokole, oddzielającym zagrodę Omara od prywatnych gruntów Lakamby, otwarła się szybko; ukazał się w niej szlachetny banita z miną wzburzoną, z krótkim nagim mieczem w ręku. Turban władcy, nawpół odwinięty, wlókł się za nim końcem po ziemi. Kurtka Lakamby była rozpięta. Oddychał z trudem przez chwilę, nim zaczął mówić:
— Przyjechał łódką Bulangiego i szedł spokojnie, póki się nie znalazł przede mną, a wówczas bezrozumna wściekłość białych ludzi napadła go, i sprawiła że rzucił się na mnie. Byłem w wielkiem niebezpieczeństwie — ciągnął ambitny dostojnik z troską w głosie. — Słyszysz, Babalaczi? Ten zjadacz świń zamierzył się nieczystą pięścią na moją twarz. Usiłował rzucić się na mych domowników. Teraz sześciu ludzi go trzyma.
Nowy wybuch wrzasków przerwał przemowę Lakamby. Gniewne głosy krzyczały: „Trzymajcie go. Na ziemię z nim. Po łbie go!“ Nagle wrzawa ustała zupełnie, jakby zduszona potężną dłonią; po chwili zdumiewającego milczenia zabrzmiał głos Willemsa, wyjący przekleństwa po malajsku, po holendersku i po angielsku.
— Słyszysz — rzekł Lakamba drżącemi wargami — on urąga swojemu Bogu. Jego mowa jest jak majaczenie oszalałego psa. Czyż możemy trzymać go wiecznie? Trzeba go zabić!
— Dureń! — mruknął Babalaczi, spoglądając na Aissę, która stała, zaciąwszy zęby, z błyszczącemi oczy-