Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/135

Ta strona została uwierzytelniona.

słodyczą, której przeczył wyraz cienkich warg. Twarz jego była pogodna. Wierzył w swoją pomyślność; wierzył, że nic jej zachwiać nie może.
Nie znający spokoju, jak wszyscy jego rodacy, przebywał rzadko wiele dni z rzędu w swym pięknym domu w Penangu. Jako właściciel statków, spędzał dużo czasu na morzu, przecinając we wszystkich kierunkach pole swego działania. W każdym porcie miał domowników — swoich własnych lub domowników swych krewnych — którzy witali go z objawami wielkiej radości. W każdym porcie byli bogaci i wpływowi ludzie pragnący go widzieć, były interesy do omówienia, ważne listy do przeczytania — olbrzymia korespondencja zawarta w jedwabnych kopertach — korespondencja która nie stykała się wcale z białymi urzędnikami poczty kolonialnej, lecz dostawała się do rąk Abdulli krętemi a bezpiecznemi drogami. Milczący nakhodowie z tubylczych statków handlowych zostawiali dlań listy; wręczali mu je także wśród głębokich pokłonów znużeni ludzie okryci podróżnym kurzem, wzywając przed pożegnaniem Allaha aby błogosławił hojnego dawcę wspaniałych wynagrodzeń. Wieści były zawsze dobre, wszystkie zamiary Abduli zawsze się udawały, a w jego uszach dźwięczał nieustannie chór podziwu, wdzięczności, pokornych błagań.
Fortuna sprzyjała mu. Szczęście jego było zupełne, albowiem dobre duchy, które ułożyły gwiazdy przy jego urodzeniu, w swej wyszukanej uczynności — dziwnej u istot tak prymitywnych — nie zaniedbały go obdarzyć pragnieniem trudnem do zaspokojenia i wrogiem trudnym do pokonania. Zazdrość Abdulli z powodu politycznych i handlowych powodzeń Lingarda, chęć aby go