buchnęły płomieniem. Dym płynął w górę gęstemi, kosmatemi kłębami i zawisł rumianą chmurą nad blaskiem, który rozjaśnił dziedziniec i oświetlił wodę, ukazując trzy długie czółna obsadzone przez licznych wioślarzy nieco wtył odchylonych; ludzie ci podnieśli wiosła wysoko, a potem zanurzyli je swobodnym ruchem, utrzymując małą flotyllę na miejscu wśród silnego prądu, u samej przystani. W największej łodzi podniósł się człowiek i zawołał.
— Said Abdulla ben Selim jest tutaj!
Babalaczi odpowiedział głośno ceremonjalnym tonem:
— Allah uszczęśliwił nasze serca! Wysiądźcie!
Pierwszy wysiadł Abdulla, opierając się na wyciągniętej ręce Babalacziego. W ciągu krótkich chwil, gdy szli od łodzi do brzegu, zamienili baczne spojrzenia i kilka szybkich słów.
— Kto jesteś?
— Babalaczi. Przyjaciel Omara. Zaufany mąż Lakamby.
— To ty pisałeś?
— Mojemi były pisane słowa, o dawco jałmużny!
Abdulla szedł ze spokojną twarzą między dwoma rzędami ludzi trzymających pochodnie i spotkał się z Lakambą przy wielkim stosie, który trzaskał, rozpalając się potężnym płomieniem. Przystanęli chwilę, i splótłszy dłonie w uścisku, wzywali nawzajem spokoju na swoje głowy, poczem Lakamba, dzierżąc wciąż czcigodnego gościa za rękę, poprowadził go naokoło ogniska ku przygotowanym ławom. Babalaczi szedł tuż za swym protektorem, Abdulli zaś towarzyszyli dwaj Arabowie. Wszyscy trzej byli odziani w długie białe szaty z nakrochmalonego muślinu, który spływał prosto od szyi
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.