Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

Czekając na jego powrót, Lakamba, Abdulla i Babalaczi rozmawiali zniżonym głosem. Sahamin siedział oddzielnie, żując sennie betelowe orzechy słabym, leniwym ruchem ciężkich szczęk. Bahassoen, z ręką na głowni miecza, kroczył tam i z powrotem w pełnem świetle ognia; wyglądał bardzo walecznie i nieustraszenie, wzbudzając zazdrość i podziw popleczników Lakamby, którzy stali grupkami lub migali tu i ówdzie bez szmeru w cieniach dziedzińca.
Człowiek wysłany do Omara powrócił i stał w pewnej odległości, czekając aby go zauważono. Babalaczi kiwnął na niego.
— Co on powiedział? — spytał Babalaczi.
— Powiedział że będzie rad, jeśli Said Abdulla teraz go odwiedzi.
Lakamba mówił coś pocichu do Abdulli, który słuchał z głębokiem zajęciem.
— ...Moglibyśmy znaleźć osiemdziesięciu ludzi, gdyby zaszła potrzeba — osiemdziesięciu ludzi w czternastu czółnach. Jedyna rzecz, której nie mamy, to proch...
Hai! walki nie będzie — wtrącił Babalaczi. — Wystarczy strach przed twojem imieniem i groza twego przybycia.
— Proch może także się znaleźć — mruknął niedbale Abdulla — gdy okręt wejdzie bezpiecznie na rzekę.
— Jeśli serce jest mężne, okręt będzie bezpieczny — rzekł Babalaczi. Pójdziemy teraz do Omara el Badawi i do białego człowieka, którego mam tutaj.
Tępe oczy Lakamby ożywiły się nagle.
— Strzeż się, tuanie Abdullo — powiedział — strzeż się. Ten nieczysty biały obłąkaniec szaleje z wściekłości. Zamierzył się na mnie...