Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/143

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jesteś bezpieczny, o dawco jałmużny, ręczę za to głową! — przerwał Babalaczi.
Abdulla powiódł wzrokiem od jednego do drugiego i leciutki błysk przelotnego uśmiechu zmącił na chwilę jego spokój pełen powagi. Zwrócił się do Babalacziego i rzekł stanowczo:
— Idziemy.
— Tędy, o władco naszych serc! — terkotał Babalaczi z ostentacyjną czcią. — Uczynisz tylko kilka kroków i zobaczysz mężnego Omara oraz białego człowieka o wielkiej sile i chytrości. O tędy.
Dał znak Lakambie aby pozostał za nimi i, dotykając z szacunkiem łokcia Abdulli, prowadził go ku furtce u przeciwległego końca dziedzińca. Szli zwolna w towarzystwie dwóch Arabów trzymających się w tyle; Babalaczi mówił szybko półgłosem do wielkiego człowieka, który nie spojrzał nań ani razu, choć wydawało się że słucha z pochlebnem zajęciem. W pobliżu furtki Babalaczi wysunął się naprzód i stanął naprzeciw Abdulli z ręką na zasuwce.
— Ujrzysz ich obu — rzekł. — Każde moje słowo o nich jest prawdziwe. Gdym go zobaczył ujarzmionego przez tę, o której ci mówiłem, wiedziałem że będzie miękki w mych rękach jak rzeczny muł. Z początku odpowiedział mi złemi słowami swej mowy, jak to zwykle biali ludzie. Potem, słuchając głosu, który ukochał, zaczął się wahać. Wahał się przez wiele dni — zbyt wiele. Znając go dobrze, namówiłem Omara aby tu przybył ze swymi domownikami. Wówczas ten czerwonolicy człowiek szalał przez trzy dni jak czarna zgłodniała pantera. A dziś wieczór, właśnie dziś, przybył. Mam go tu. Jest w mocy człowieka, który nie zna litości. Jest tu —