Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

zakończył Babalaczi, uderzając dłonią w furtkę z radosnem uniesieniem.
— To dobrze — szepnął Abdulla.
— On poprowadzi twój okręt i będzie przewodził w boju — jeśli bój nastąpi — ciągnął Babalaczi. — Jeżeli trzeba będzie zabijać — niech on będzie zabójcą. Powinieneś mu dać broń — krótką strzelbę, która strzela wiele razy.
— Tak, na Allaha! — rzekł powoli zamyślony Abdulla.
— I będziesz musiał otworzyć hojną dłoń, o najwspaniałomyślniejszy! — ciągnął Babalaczi. — Będziesz musiał zaspokoić łapczywość białego męża, a także istoty, która nie jest mężem i dlatego pożąda ozdób.
— Będą zadowoleni — rzekł Abdulla — ale...
Zawahał się i spuścił oczy, gładząc brodę, a Babalaczi czekał niespokojnie z rozchylonemi ustami. Po krótkiej chwili Abdulla przemówił znów urywanym, niewyraźnym szeptem, tak że Babalaczi musiał zwrócić ku niemu głowę aby zrozumieć jego słowa.
— Tak... Lecz Omar jest synem wuja mego ojca... i cała jego rodzina należy do prawowiernych... a tamten człowiek jest niewierny. To niewłaściwe... bardzo niewłaściwe. On nie może żyć w moim cieniu — ten pies! Kajam się! W Bogu moja ucieczka — mruknął szybko. — Jakże on może żyć w mych oczach z tą kobietą, która jest prawowierna? Zgorszenie! Ohyda!
Skończył jednym tchem i zaczerpnął głęboko powietrza, poczem dodał niepewnie:
— A gdy ten człowiek zrobi wszystko czego nam trzeba, co się z nim pocznie?
Stali tuż obok siebie, milczący i zamyśleni, błądząc leniwie wzrokiem po dziedzińcu. Wielkie ognisko pali-