ło się jasno, chwiejne bryzgi światła leżały u ich stóp na ciemnej ziemi, a ociężały dym wił się zwolna połyskliwemi zwojami wśród czarnych konarów. Widzieli jak Lakamba, wróciwszy na swoje miejsce, zasiadł na poduszkach skulony i upadły na duchu; Sahamin podniósł się znów i stał przy Lakambie, jakby doń przemawiając z ożywieniem pełnem godności. Mężczyźni przechodzili po dwóch, po trzech z cienia w światło, spacerując powoli, i znów zagłębiali się w cień, zwróceni twarzą ku sobie; ręce ich poruszały się opanowanemi gestami. Bahassoen krążył spokojnie wokół ogniska jak planeta dokoła słońca; głowa jego była dumnie wzniesiona, a klejnoty, hafty i rękojeść miecza skrzyły się w świetle. Chłodny powiew wilgotnego powietrza powiał z mroku od rzeki; Abdulla i Babalaczi wstrząsnęli się i obudzili z zadumy.
— Otwórz furtkę i pójdź przodem — rzekł Abdulla; — czy niema niebezpieczeństwa?
— Nie, ręczę życiem — odrzekł Babalaczi, podnosząc kółko z rattanu. — Pełen jest spokoju i zadowolenia jak człowiek spragniony, który po wielu dniach napił się wody.
Otworzył furtkę szeroko, uszedł kilka kroków, zagłębiając się w mrok ogrodzonej przestrzeni i nagle wrócił.
— On może się nam przydać w niejednem — szepnął do Abdulli, który przystanął, widząc go wracającego.
— O grzechu! O pokuso! — jęknął słabo Abdulla. — Nasza ucieczka jest w Najwyższym. Czyż będę mógł karmić wiecznie tego niewiernego? — dodał z niecierpliwością.
— Nie — tchnął Babalaczi. — Nie! To nie będzie trwało wiecznie. Tylko dopóki on będzie służył twoim
Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.