Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom I.djvu/147

Ta strona została uwierzytelniona.


ROZDZIAŁ CZWARTY

Babalaczi widział Abdullę wchodzącego przez niskie, wąskie drzwi do szałasu Omara i słyszał jak zamieniali zwykłe powitania; znakomity gość zapytał: „Czy nie dotknęło ciebie — broń Boże — żadne inne nieszczęście poza ślepotą?“ Tu Babalaczi zdał sobie sprawę z karcących spojrzeń obu Arabów, towarzyszy Abdulli, poszedł więc za ich przykładem i usunął się z zasięgu głosów dochodzących z szałasu. Zrobił to niechętnie, choć wiedział dobrze iż na to, co teraz zajdzie, żadnego wpływu wywrzeć nie może. Przez chwilę błąkał się niezdecydowany; wreszcie podszedł do ogniska, które z pod drzewa zostało przeniesione bliżej szałasu i paliło się u wejścia, nieco z boku, w miejscu wystawionem na wiatr.
Babalaczi przysiadł na piętach i w zamyśleniu zaczął bawić się żarem, jak zwykle kiedy był pochłonięty myślami; niekiedy — oparzywszy palec wśród głębokiej zadumy — cofał rękę nagłym ruchem i potrząsał nią nad głową. Siedząc tam, słyszał szmer rozmowy wewnątrz szałasu i mógł rozróżnić głosy ale nie słowa. Abdulla mówił głębokim basem, którego płynną jednostajność przerywał niekiedy kłótliwy wykrzyk starca, drżąca jego skarga lub jęk. Tak. To przykre że nie można dosłyszeć co oni mówią, myślał Babalaczi, siedząc ze wzrokiem utkwionym w zmienny blask ognia. Ale będzie dobrze. Wszystko będzie dobrze. Abdulla